Po 50 latach małżeństwa złożyłam pozew o rozwód, a jej list złamał mi serce.

Następnego dnia zignorowałem wszystkie jego telefony. Potem… zadzwonił telefon, ale to nie był on, tylko nasz prawnik.
„Jeśli Charles poprosił cię, żebyś do mnie zadzwonił, to NIE RÓB TEGO” – powiedziałem.
„Nie… nie prosił mnie, żebym dzwonił. Chodzi o niego. Musisz usiąść. To poważna sprawa” – powiedział prawnik.
Serce waliło mi jak młotem. „Co masz na myśli?”
Jej głos złagodniał. „Twój były mąż zasłabł wczoraj wieczorem. Został zabrany do szpitala po rozległym zawale serca”.
Pokój się przechylił. Chwyciłem się oparcia krzesła, żeby nie upaść.
„Czy on… czy on żyje?”
Zapadła cisza. Zbyt długa.
„Zrobili wszystko, co mogli” – powiedział cicho. „Naprawdę mi przykro”.
Telefon wypadł mi z rąk.
Obrazy powróciły do ​​mnie falą: Charles, stojący w naszej kuchni każdego ranka, parzący kawę tak samo, jak robił to od pięćdziesięciu lat… jego cichy śmiech… sposób, w jaki zawsze trzymał mnie za rękę w ciemności. Nawet to, czego nienawidziłam – jego zaborczość, jego upór – nagle wydało mi się nieistotne. Okrutne wręcz.
ciąg dalszy na następnej stronie